Rok temu, tydzień przed Świętami pojechalismy do Merano. Byłam tu już kilka razy, zwiedziłam ogród botaniczny, tędy przejażdżaliśmy do Val di Non i do Austrii ale zatrzymywaliśmy się tu na krótko,tak tylko przejazdem. Tym razem było inaczej.
Grudniowy dzień jest bardzo krótki, kiedy wyjeżdżaliśmy było ciemno i jak zwykle wszyscy w autobusie odsypialiśmy wczesne wtawanie. Obudziłam się o świcie, autobus pędził autostradą w stronę Trento i Bolzano. Słonce zaczynało oświetlać szczyty w dolinie Val Gardena.
Chociaż tyle razy przejeżdzałam przez tę dolinę to nigdy nie mogłam się napatrzeć i zawsze robiłam zdjęcia. Otoczona przez potężne Dolomity di Gardena z ukrytymi w górze jeziorami na wysokosci 2 tys metrów a na dole niekończace sie pola winorośli. Miejscami szeroka albo taka wąska, że tylko droga mieści się miedzy stromymi zboczami.
Minęliśmy Bolzano i jechaliśmy dalej w kierunku ośnieżonych gór. Dolina stawała się coraz bardziej mniejsza i węższa, potem wjechaliśmy na przedmiescie miasta. Na targi przyjechało około 200 autobusów, a to znaczyło, że wszystkie parkingi zajete, dlatego wysiedliśmy w centrum miasta, nasz autobus pojechał sobie gdzieś dalej szukać miejsca na postój.
Zaczęłam rozglądać się i pytać przechodniów o kolejkę linową na niewielkie wzniesienie górujące nad miastem od południowej strony. Chciałam wyjechać wyżej, znaleźć się bliżej lodowo-śnieznej alpejskiej krainy, niestety barman rozwiał moje nadzieje - żadnej kolejki nie ma, tylko ściezka. Przeszłam przez miasto i zaczełam podchodzić w górę wygodnym chodnikiem z lewej strony wykutym w skale, a z prawej tylko poręcz i przepaść.
Bardzo wygodne podejście ale nie mogłam iść szybko. Im wyżej, to za każdym zakrętem piękniejszy widok. Przystawałam co chwilę i patrzyłam.
Pod szczytem wzniesienia kamienna droga zamieniła się w szeroki trawiasty szlak prowadzący między piękne tyrolskie wille. Ze wzgórza mogłam popatrzeć w około na wszystkie doliny. Widok nie do opisania. Nie znam topografii Alp, ale powiedziano mi, że te białe ośnieżone szczyty to Dolomity Ortles, niewiarygodne przestrzenie skalistych grani,lodu i nie topniejącego nigdy śniegu.
Było południe, pewno wszyscy siedzieli przy stole, bo nie spotkałam tu ani spacerowiczów ani jednego mieszkanca mijanych domów.
O ile na górze było tak spokojnie i cicho to na dole trwał jarmark, niesamowity hałas i gwar. Po wejściu na plac od razu natknęłam się na orkiestrę dętą, która chodziła w koło i wygrywała marsze, Był także harmonista, za 1 euro pozwolił mi się sfotografować.
Na bulwarach po obu stronach rzeki ustawione były stragany, sklepiki, stoiska, namioty, w których można było kupić wszystko, czego tylko człowiek zapragnął. Były wędliny, wina, wyroby i stroje ludowe, rzeźby, ozdoby świąteczne i wiele wiele innych towarów z całego Tyrolu.
Tłumy ludzi przy każdym stoisku i tłumy w barach, gdzie serwowano najczęściej na gorąco tyrolską parówkę z kapustą kiszoną, tak kwaśną, że ledwo zdołałam ją przełknąć, do tego ziemniaki pieczone posypane pietruszką.
Dla dzieci było lodowisko, karuzela i zagroda z owieczkami.
Pochodziłam, pooglądałam, chociaż żal mi było opuszczać takie piękne miejsce, trzeba było wracać na miejsce zbiórki.
W drodze powrotnej na moment pokazały się Dolomity Catinaccio.
Na tej wycieczce zatrzymaliśmy się jeszcze w Trento. Tu, ku mojej radości kolejka linowa była czynna. Mogłam pojechać w górę, popatrzeć na miasto i Alpy oswietlone ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.