niedziela, 19 stycznia 2014

Val Vigezzo i Zlot Kominiarzy.

Nie wiem jak Wy, ale ja nie widziałam kominiarza ponad trzydzieści lat. Pamiętam, kiedyś w latach
siedemdziesiątych, chodził po wsiach w Beskidach, szedł drogą i wołał, ,,Koominy wymiatać", ,,Koominy wymiatać".
Gaździna, której akurat piec '' nie ciągnął '' wołała go siebie. Przychodził. wchodził na strych, albo jeszcze wyżej - na dach - rozwijał metalową linkę zakończoną okrągłą, drucianą szczotką, wkładał ją do komina i zwalał wszystkie sadze na dół. Potem wchodził do domu, najczęściej do kuchni, wyciągał gruby, ubrudzony sadzami notes, poślinił  ''chemiczny'' ołówek i wypisywał rachunek. Kiedy przychodził pierwszy raz po Nowym Roku przynosił kalendarz ścienny. Kalendarz od kominiarza to była cenna rzecz. Zawsze wierzyliśmy, że będzie to dla nas szczęśliwy i dobry rok.

Dziś nie potrzebujemy kominiarzy, radzimy sobie sami, zmieniło się ogrzewanie, mamy w Polsce węgiel ekologiczny a tym bardziej we Włoszech. Tu nikt nie widział węgla, nie wie jaki jest czarny i brudny. W kominkach pali się drewnem a w mieście mieszkania ogrzewa gazem. Dlatego byłam bardzo zaskoczona i zdziwiona, gdy mnie poinformowano, że jedziemy na wycieczkę oglądać kominiarzy. Nie bardzo rozumiałam o co tu chodzi a nie chciałam uparcie wypytywać organizatorów, wystarczyło mi tylko wiedzieć, że jedziemy do pięknej alpejskiej doliny położonej w pobliżu Lago Maggiore.

Region jezior w północnych Włoszech jest niesamowicie piękny.Byłam tam już kilka razy, ale jest tam tyle zakątków i ciekawych miejsc, że za każdym razem można coś ciekawego, nowego odkryć i zwiedzić. I tak pewnej niedzieli mogłam jeszcze raz popatrzeć na Wyspy Boromeuszy, na szeroką taflę Lago Maggiore pokrytego lekką, poranną mgiełką.
Minęliśmy Aronię, Stresę i wjechaliśmy do Val d'Ossola.
To wyjątkowo malownicza dolina.


Nie tylko malownicza ale także malowana. Urzekła wielu włoskich malarzy, którzy przyjeżdżali latem odpoczywać nad jeziorem i przychodzili tutaj malować ją na płótnie.


Dno doliny płaskie a góry osiadły niczym piramidy, im bardziej wgłąb doliny tym wyższe i ośnieżone.

 Kilometrami ciągnął się łąki,tylko gdzieniegdzie grupy domów. Nie ma tu wielkiej turystyki.


Dojechaliśmy do miejscowości Domodossola. Tu z autobusu przesiadliśmy się na pociąg w kierunku Locarno w Szwajcarii, żeby dojechać do następnej doliny- Val Vigezzo. Taki pociąg złożony z kilku wagoników co jechał bardzo powoli, serpentynami piął się w górę przez potoki i stare mostki, prawie zawsze przez las. Po niecałej godzinie byliśmy na miejscu -  w Santa Maria Maggiore. Wyznaczono zbiórkę na czwartą, więc przez 5 godzin każdy uczestnik wycieczki mógł robić co chciał.


Santa Maria Maggiore to maleńkie miasteczko otoczone ze wszystkich stron górami.


Jest tu kilka ulic, dwa kościoły, park.


Nie ma zamku ani słynnej katedry i ma tylko 1200 mieszkańców.


Nie zauważyłam żadnych pensjonatów, willi. Mieszkańcy żyją tu raczej skromnie.


W pewnym momencie zorientowałam się, że prawie wszyscy przechodnie na ulicy zmierzają w kierunku centrum - tak jak ja. A w centrum wielkie tłumy ludzi, główna ulica obstawiona barierkami tylko kominiarze pojawiają się i znikają w głębi placu.


Kręcili się także dobosze i chłopcy z flagami - sbandieratori.


Znalazłam sobie w miarę dobre miejsce do obserwacji i czekałam razem i innymi na paradę, przemarsz kominiarzy.
Jako pierwszy pojawił się, w odpowiednim stroju, przedstawiciel miejscowych władz w towarzystwie karabinierow.


Za nim grupa doboszy i sbandieratori.


Kiedy sbandieratori skończyli swoje popisy zręcznościowe z flagami nadeszła pierwsza grupa kominiarzy i kobiet w regionalnych strojach z doliny Vigezzo a za nimi inne grupy z okolicznych dolin, każda ze śpiewem, z akordeonistami, torbami cukierków, które rozdawano dzieciom.







Kominiarze to nie tylko dorośli, było naprawdę bardzo dużo młodzieży i tych najmłodszych co nie potrafili  dotrzymać kroku i przejechali w swoich oryginalnych pojazdach.





Przybyli też z Piemontu, Wenecji, Lombardii, Lazio i innych regionów Włoch.




 Grupa węgierskich kominiarzy i ich orkiestra dęta otwierała przemarsz gości z zagranicy.



Wśród Duńczyków była tylko jedna pani.


Ze Szwecji tylko czterech pierwszych w kapeluszach, dla reszty już zabrakło.



Następni goście, z Norwegii.









Po przejściu delegacji z Finlandii nadeszli Szkoci oczywiście w kiltach.


Holenderscy kominiarze założyli białe stroje.



Nasi sąsiedzi. Szwajcarzy, czują się tu jak u siebie w domu. Mieli krótką podróż, tylko 30 km.




Niemcy też ze swoją orkiestrą.



To był najmłodszy uczestnik defilady.


Zza oceanu.


Ostatnia grupa z Litwy.


Zakończenie i rozwiązanie pochodu było w centrum, na głównym placu a że dzień był słoneczny i ciepły, pora obiadu, więc wszyscy kominiarze poszli do baru. 



Oczywiście najczęściej serwowano podstawowe danie włoskie - pizza i kufel piwa. 
Natomiast inni co może nie byli głodni dalej grali i śpiewali.



Młodsi też.



Przemarsz, to była pierwsza część świętowania. Następna zaczynała się o 16-tej po południu. Miały być koncerty orkiestry dętej, występy zespołów regionalnych, loterie, konkursy aż do kolacji. Natomiast wieczorem zazwyczaj na takich świętach się tańczy tam gdzie grają. Może być przed barem, w parku pod drzewami, na ulicy i na środku placu. Wszędzie można wywijać polki, walczyki, mazzurki. Tak bawią się Włosi.